Jeśli spojrzymy na maleńkie, wręcz „kieszonkowe góry” jakimi są Tatry, nie da się nie zwrócić uwagi na ich pewną wyjątkowość: dużego nagromadzenia wody. Źródła, wywierzyska, ponory, strugi, potoki, wodospady, a przede wszystkim jeziora, nazywane w Tatrach stawami, stanowią przebogaty i hipnotyzujący nieustannie spektakl. A przecież istnieje jeszcze monumentalny świat krasu jaskiniowego, stworzonego także przez wodę. Woda to życie, w przenośni i dosłownie.
Ale według mnie to szczególnie tatrzańskie stawy stanowią jakiś niematerialny byt, istniejący, a nawet żyjący swoim życiem. Bo czy nie można dokonać pewnej personifikacji jezior wołających do ludzi swoim pięknem? Można! Zmieniające się niczym człowiek; raz ponure, w cieniu skalnych zerw, posępne, prowokujące do zadumy i nostalgii, to znowu rozkołysane podczas wiatru halnego, uderzające pianą fal o brzeg, zmieniając stawy w jakieś niespokojne kłębowiska myśli, przywołujące w naszej wyobraźni obrazy z wiersza „Statek pijany” Artura Rimbauda: „Widziałem słońce nisko w plamach zgróz mistycznych, jak siało długie, zimne fioletów martwice, podobne do aktorów w dramach pra-antycznych, na fale w dal toczące swych drgań tajemnicę (…)”. Innym znów razem szmaragdowa woda, mieniąca się turkusowymi cekinami niczym rybią łuską, śmieje się w dolinach złocistym nabrzeżem, a znowu innym razem skuta lodem płaśń, przykryta grubą kołdrą puchu, jest jak wyjałowiona z uczuć śnieżna pustynia, na której już niejeden śmiałek wpadł w obłęd ze strachu i przerażenia.
Ile w końcu ludzkich dramatów widziały stawy, ilu ludziom stały się ostatnią komnatą, cicho przymykając żywota w jakimś pantomimicznym podwodnym tańcu, ile światów zaklętych, stworzonych ze starych limb, zmiecionych z górskich skłonów ze śnieżnymi lawinami spoczywa na ich dnie, ile zwierząt dokonało żywota wpadając pod łamiący się lód?
Gdyby stawy umiały mówić! Ci niemi świadkowie naszej mozolnej wędrówki, swoim spokojem orzeźwiają skołatane oczy i dusze. Stawy, w których otwarte ramiona wpadają niczym nocni kochankowie gwiezdni Perseusze, aby wraz z melodią mgieł nocnych pierzchnąć bladym świtem. Stawy, nie ludzie, nie zwierzęta, ale jakieś takie „nasze”, „ludzkie” – pełne napięć i zmian.
Spójrzmy więc na nie jak na studnie pełne opowieści. Dla mnie szczególnie wiosenną porą, od kwietnia do czerwca, są one najpiękniejsze, kiedy kry niczym latające holendry dryfują po nich. Tak pisał kiedyś Mieczysław Karłowicz: „Te Tatry, co na tygodnie całe otulają się w zasłony z mgieł, każąc czekać bez końca na uśmiech, jak najkapryśniejsza z kobiet. Gdy jednak zasłony spadną i błysną modre oczy stawów, gdy rozrumienią się śniegi, a turnie odetchną świeżym wiatrem wschodnim wtedy jakaś tajemnicza dłoń wyciąga się do mnie z wyżyn górskich, chwyta i porywa z sobą”.
Z górskim pozdrowieniem, hej!